Zofia Posmysz – pożegnanie

Zosiu, pozwól, że będzie to –

Pożegnanie bez rozstania. Właśnie tak. Chociaż już bez rozmów przez telefon, bez spotkań w mieszkanku na Schillera i bez Twego uśmiechniętego „przyjedź wreszcie”. A jednak ciągle jeszcze z aromatem herbaty w kruchej filiżance, z obowiązkowym koniaczkiem i latami niezapomnianych pogawędek o życiu, sztuce, niebie i piekle, o świecie i zaświatach, o naszej wyprawie pielgrzymkowej po relikwie świętego Andrzeja. O Tobie.

Życie tak pełne, że można by rozdzielić pomiędzy wielu. Pisarka – to wiemy – o popularności przyniesionej dość wcześnie przez serial „W Jezioranach” i słuchowiska radiowe. Właśnie ukazały się w druku; towarzyszyłam przygotowywaniom do tej edycji, zamykającej pisarskie opus magnum Zofii Posmysz. Jakaż była szczęśliwa oglądając książkę kilka tygodni temu: – Mam  dla Ciebie egzemplarz, pamiętaj.

Radio dało jej siłę i wiarę w moc literatury. I to się sprawdziło po wielekroć. „Pasażerka”, dramatyczny drobiazg z pamięci, stał się inspiracją dwóch innych arcydzieł – filmu Andrzeja Munka i odbywającej triumfalny pochód przez świat opery Mieczysława Weinberga. Zosia była wdzięczna za ten akt wysokiej  sztuki, wspominała moskiewskie rozmowy z kompozytorem, absolwentem warszawskiego konserwatorium. Była świadkiem wielkiego boomu, wręcz mody na twórczość zapomnianego muzyka; pędziłyśmy łamiąc wszelkie przepisy ruchu drogowego, żeby zdążyć na koncert Weinberga do filharmonii. Ostatnio już nie byłoby to możliwe. Zdrowie wypowiedziało posłuszeństwo. Ale nie zmalała ciekawość życia, zainteresowanie tym, co wokół nas i troska o los kraju, Europy.

Piękna Pani. Intelektualistka, autorytet moralny, szlachetny człowiek i – jak to ktoś trafnie ujął – patologicznie skromna Osoba. Nie ufała zaszczytom, nie chciała dawać wiary oczywistym ocenom własnej twórczości, pozycji literackiej, znaczeniu w sztuce. Ufała wyższej racji – Bogu. Jej wiara, głęboka, niepodważalna i sprawcza była jej światłem i światem. Bóg zapisał jej Los i wypełniała ten boski plan, szczęśliwa. Wdzięczna, jeśli u innych znajdowała potrzebne refleksje, słowa i myśli, jak w ulubionym modlitewniku autorstwa księdza prałata Niewęgłowskiego. Zatroskana, by być pożyteczną, dzielić się z innymi, obdarowywać. Taką listę beneficjentów – szkół, kościołów, instytucji spisała zresztą przed odejściem.

Trudno uwierzyć, ale za najgłębszy sens swojego życia uznała dramat Auschwitz, własny kamień węgielny. Tam się wszystko zaczęło, dramat i ocalenie przez wiarę, że śmierć nie może nadejść, jeśli człowiek nie otrzymał ostatnich sakramentów. I ona, 18. latka na krawędzi załamania, codziennie po pas w wodzie, wycinająca trzcinę na bagnach – uświadamiając sobie tę prawdę, przeżyła. Stamtąd, z obozu,  przyszła też Pasażerka.

 –  Wiesz, mówiła, oglądałam taki film „Hiroszima, moja miłość”. Wiem, że już nie zdążę, ale chciałabym napisać jeszcze książkę „Auschwitz, mon amour”. Szokujące wyznanie, ale Zosia na swój sposób kochała tamten wyrok losu. To stąd jej doceniana w świecie aktywność w Międzynarodowym Domu Spotkań Młodzieży, stąd przyjaźń z dyrektorem, czułym opiekunem Zosi, Leszkiem Szusterem. Stąd wreszcie decyzja, którą ogłosiła już dawno, że tam chce zostać pochowana. W pobliżu obozu więźniarki numer 7566, wśród duchów Historii.

Miałam zaszczyt być obdarzona przyjaźnią tej niezwykłej Osoby. Kogoś, czyj wymiar człowieczeństwa przekraczał zwykłe normy. Niosła przez życie ogromny bagaż czułości dla ludzi, świętości istnienia, prawości i szlachetności. Mieliśmy wiele szczęścia, że cichutko przeszła obok nas…

Krystyna Gucewicz