Bieżące

„Co mamy uczynić?” W adwentowej ewangelii wiele razy słyszymy to pytanie. Zadawali je ludzie, przybywający tłumnie na pustynię judzką do Jana Chrzciciela. Zanurzali się w wodach Jordanu i wyznając swoje grzechy, przyjmowali chrzest pokuty. „Co mamy uczynić?” – pytali Jana poborcy podatków, celnicy, kolaborujący z rzymskim okupantem. „Co mamy uczynić?” – wołali przybywający nad Jordan żołnierze. Ci z oddziałów Heroda Antypasa i rzymscy legioniści, przyciągnięci wieściami o niezwykłym pustelniku, głoszącym z mocą swoją naukę.

Słuchali ostrych, bezkompromisowych słów. „Potomstwo żmijowe! Kto wam pokazał, jak uniknąć nadchodzącego gniewu? Wydajcie więc owoce godne nawrócenia!” Słyszeli, że nie wystarczy, chlubić się historią swego wybrania i powoływać na religijne tradycje, bo „już siekierę przyłożono do korzenia drzew”. I „każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, zostanie wycięte i wrzucone do ognia”. Słowa Chrzciciela chłostały jak bicz. Jednak słuchacze nie odeszli urażeni. To, co słyszeli, poruszało ich do głębi.

„Co więc mamy uczynić?” – pytali. Odpowiedzi Jana zaskakiwały. Grzmiący przed momentem o zbliżającym się, palącym jak ogień gniewie nadchodzącego Mesjasza, teraz odpowiadał z łagodnością. „Po prostu, bądźcie dobrzy dla innych” – tak można by najkrócej streścić przesłanie Jana. Mądry i pokorny miał świadomość kruchości tych, którzy do niego przychodzą. Nie chciał odstraszyć ich wygórowanymi wymaganiami, którym nie będą mogli sprostać. „Kto ma dwa ubrania, niech podzieli się z tym, który nie ma. Kto ma żywność, niech czyni podobnie” – mówił. „Nie pobierajcie nic więcej, ponad to, co wam wyznaczono” –  mówił celnikom, ale nie nakazywał im porzucenia hańbiącej profesji. „Na nikim nic nie wmuszajcie, nikomu też nic siłą nie zabierajcie, ale poprzestawajcie na swoim żołdzie” – napominał żołnierzy, nie zabraniając jednak pełnienia ich służby.  Nie wszczynał rewolucji. Głoszone przez niego nawrócenie miało objawiać się empatią, troską, wrażliwością.

Słowa Jana Chrzciciela to remedium na wyzwania, jakie niesie tegoroczny adwent. Czy jednak zechcemy – odgrodzeni obojętnością, lękiem, krzywdzącymi stereotypami – przełamać boleśnie dzielące nas mury czułością i bliskością? Czy dodatkowy talerz, oczekujący na przybysza przy wigilijnym stole, nie pozostanie jedynie pustym znakiem, urągającym Temu, „który przyszedł do swoich, a swoi Go nie przyjęli”?

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

„Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i Trachonitydy, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza…” Trudno odmówić ewangeliście Łukaszowi, autorowi tego wstępu, precyzji w prezentacji historycznego i geograficznego kontekstu zbawczych wydarzeń, które zamierzał przedstawić. W pierwszych wersetach swego dzieła zaznaczył, że chce „zbadać dokładnie wszystko od początku i po kolei opisać”. Przyznajmy, czyni to z niezwykłą starannością.

Gdy w Łukaszowej opowieści kończy się „ewangelia dzieciństwa” (jej ostatnim epizodem jest odnalezienie dwunastoletniego Jezusa w świątyni), autor przechodzi do opisu zbawczych wydarzeń, dziejących się blisko dwadzieścia lat później. Ktoś mógłby zapytać: w jakim celu ewangelista przywołuje w tym miejscu postaci politycznych i religijnych władców ówczesnego świata? Tyberiusz cezar, pasierb cesarza Augusta, rządzący wtedy już piętnaście lat rzymskim imperium; prokurator Judei Poncjusz Piłat, który do 36 roku reprezentował rzymską władzę w podbitej prowincji (gdyby nie Ewangelia, nikt by pewnie dziś nie pamiętał jego imienia); Herod Antypas, marionetkowy władca z nadania Rzymu, rządzący Galileą i Pereą; jego przyrodni brat Herod Filip, ustanowiony władcą ziem na północny wschód od Jeziora Galilejskiego (to jego dziełem jest znana z ewangelii Cezarea „Filipowa”); Lizaniasz, tetrarcha Abileny na północny zachód od Damaszku… Do tego autorytety religijne żydowskiego świata –  najwyżsi kapłani: wciąż wpływowy Annasz (pozbawiony swej funkcji piętnaście lat wcześniej przez rzymskiego namiestnika) i jego zięć Kajfasz, którego kilka lat później „zdetronizuje” (w tym samym zresztą czasie co Poncjusza Piłata) robiący „porządki” na Wschodzie rzymski prokonsul Lucjusz Witeliusz.

Przywołane w Ewangelii postaci są – tak jak Piłat wymieniany w chrześcijańskim „Credo” – świadkami historyczności opisywanych wydarzeń. Ich obecność w świętych tekstach przypomina: tak, to wydarzyło się wtedy naprawdę. To nie mityczna opowieść, pozbawiona realnego związku z ludzką historią. Syn Boży stał się człowiekiem w konkretnym momencie historii tego świata, w tym, a nie innym miejscu geograficznym, w konkretnym narodzie i w takich politycznych realiach. To właśnie wtedy „zostało skierowane Słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni”. To wtedy rozległ się „głos wołającego na pustyni”, zwiastujący przychodzące Słowo. Aby „wszyscy ludzie ujrzeli zbawienie Boże”.

 

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Rozpoczął się Adwent. Słuchając Słowa Bożego, czytanego w czasie mszy świętej, możemy poczuć się nieco zaskoczeni. Ostatnie tygodnie roku liturgicznego przynosiły nam bowiem ewangeliczne obrazy zapowiadające kres naszej doczesności – „koniec świata”, jak często potocznie mówimy. Ewangelia pierwszej niedzieli Adwentu zdaje się prezentować podobne motywy. Znów więc słyszymy z ust Jezusa zapowiedzi wojen i niosących zniszczenie kataklizmów. „Znaki na słońcu, księżycu i gwiazdach”, wzburzone morze i nawałnice, przerażenie ludzi, bezradnych wobec nadciągających zagrożeń – to sceny budzące trwogę. Swoją drogą, są to obrazy ponadczasowe, uniwersalne. Któreż z pokoleń nie przeżywało doświadczenia niebezpieczeństwa, przemocy, czy katastrofalnych kataklizmów? Wydarzenia takie aktualizują w ludzkiej świadomości ewangeliczne zapowiedzi. Przypominają: tak, to nas rzeczywiście dotyczy, naszych czasów, naszego życia.

W Adwencie powracają te same obrazy, ukazując jednak nowy kontekst. Adwent ma bowiem podwójny charakter. Liturgia przypomina: „Jest okresem przygotowania do uroczystości Narodzenia Pańskiego, przez które wspominamy pierwsze przyjście Syna Bożego do ludzi. Równocześnie jest okresem, w którym przez wspomnienie pierwszego przyjścia Chrystusa kieruje nasze dusze ku oczekiwaniu Jego powtórnego przyjścia na końcu czasów.” Czujność, oczekiwanie, przyjście, powrót – to pojęcia, które niosą adwentowe liturgie.

Pierwsi chrześcijanie odczytywali ewangeliczne zapowiedzi końca, przeczuwając bliskie ich spełnienie. Modlili się żarliwie, wołając: „Marana tha! – Przyjdź, Panie!”, przekonani, że Chrystus powróci w chwale jeszcze za ich ziemskiego życia. Niektórzy nawet – jak chrześcijanie w Tesalonice, których upominał w swych listach apostoł Paweł – błędnie je interpretowali, zaniedbując codzienne obowiązki i oddając się biernemu oczekiwaniu. Z biegiem czasu zdawała się stygnąć gorliwość modlitewnego wołania, by Pan przybył szybko. Dziś recytujemy wprawdzie co niedziela w wyznaniu wiary, że Syn Boży „przyjdzie sądzić żywych i umarłych” i powtarzamy: „oczekujemy Twego przyjścia w chwale”, ale trudno doprawdy przypuszczać, że marzymy o szybkiej paruzji. Świadomość, że nasz świat miałby tak po prostu skończyć się już teraz, z dnia na dzień, a my, stając przed „przychodzącym na obłokach nieba Synem Człowieczym”, mielibyśmy – zgodnie z tym, w co wierzymy – wejść po prostu w wieczność Boga, wywołałaby w nas, jeśli nie panikę, to przynajmniej głęboką konsternację. Być może dlatego dominantą ewangelicznych zapowiedzi są paradoksalne wezwania do radosnej nadziei. „A gdy się to dziać zacznie – mówi Pan Jezus – nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie”. W greckim tekście Ewangelii słyszymy: „odegnijcie się i podnieście głowy”. Mówiąc symbolami Adwentu – trzeba nam się „odgiąć”, wyprostować, by zamiast obsesyjnego wpatrywania się w ziemię, spojrzeć z nadzieją w niebo. Dostrzec rozjaśniającą już ciemności jutrzenkę zbawienia.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

„Czy Ty jesteś Królem Żydów?” Pytanie, postawione przez Piłata, zaskakuje. Skąd rzymskiemu namiestnikowi, przesłuchującemu Jezusa przed trybunałem imperium, przyszedł do głowy ten tytuł? Zwłaszcza, że oskarżyciele, którzy przyprowadzili Jezusa, domagając się dla Niego wyroku, twierdzili, że „jest złoczyńcą”. Czy dotarły do niego wieści o pełnym entuzjazmu przywitaniu Jezusa, gdy – wkraczającego do Jerozolimy – tłumy pozdrawiały okrzykami: „Hosanna… O, Królu Izraela!” Jest mało prawdopodobne, że Piłat znał mesjańską tradycję narodu, którym ostentacyjnie gardził. „Czyż ja jestem Żydem?!” – pytał zdegustowany. Umiał krwawo rozprawiać się z przeciwnikami imperium. Tytuł „Król Żydów” musiał w jego uszach brzmieć szczególnie podejrzanie. Chodziło przecież o władzę cezara. Królem Żydów mógł być ewentualnie nazwany Herod Antypas, tetrarcha Galilei, marionetkowy władca posłusznie służący Rzymowi. Kim jednak był ten, którego przyprowadzono przed sąd namiestnika?

„Czy Ty jesteś Królem Żydów?” Choć w Ewangelii wielokrotnie słyszymy  o królestwie Bożym – jest to ulubione pojęcie Jezusa, używane w głoszeniu Dobrej Nowiny – jednak On sam nie nazywał siebie królem. Unikał tego tytułu, obciążonego wyobrażeniami ludzi i wydarzeniami z historii. Oddalił się od tych, którzy pragnęli obwołać Go królem, według własnej koncepcji królowania. Nawet w rozmowie z Piłatem, gdy ten nalegał, pytając: „A więc jesteś Królem?”, Jezus odpowiedział – jeśli dosłownie tłumaczyć – nie tyle: „Tak, jestem królem”, co: „Ty mówisz, że jestem królem”. Z naciskiem podkreślał: „Królestwo moje nie jest z tego świata”. To bardzo ważne stwierdzenie. Zwłaszcza, że myśląc o królowaniu Jezusa, zbyt łatwo posługujemy się dziś analogiami do koncepcji władzy i podległości, funkcjonujących w naszym świecie. Jednak prawda o królestwie Chrystusa całkowicie przekracza wszelkie kategorie ludzkiego pojmowania panowania.

Tę absolutnie odmienną logikę królowania widać w słowach Jezusa: „Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi walczyliby, abym nie został wydany…” To jest rzeczywiście odwrócenie logiki – nie tylko panowania w świecie, ale w ogóle międzyludzkich i społecznych układów, jakie wśród nas obowiązują. Panujący gotów jest najczęściej zrobić wszystko, by zabezpieczyć swoje panowanie. Dąży do tego, by mieć „sługi” – zwolenników. Czasem rzeczywistych, kiedy indziej opłaconych, albo zdobytych podstępem. Istotne, by stanęli w obronie panującego, gdy zaistnieje potrzeba, gdy nadejdzie czas weryfikacji wpływów.

Po stronie Jezusa nie stają Jego słudzy. Nikt nie bije się o Niego. Z Ewangelii wiemy, że uczniowie strwożeni pouciekali. Zanim jednak pojmano Jezusa w Getsemani, jeden z nich stanął w Jego obronie, wyjął miecz, chcąc walczyć. Jezus nakazał mu schować broń. Nie chciał, by broniono Go, używając siły. Królestwo Jezusa nie jest z tego świata.  Opiera się na innej mocy. Nie potrzebuje zewnętrznej obrony. Jezus jest królem nie dlatego, że zostanie obroniony, albo obwołany królem. On JEST królem. Także wtedy, gdy będzie wisiał na krzyżu, nie broniąc siebie. Także wówczas, gdy zostanie złożony w grobie. I wtedy również, gdy objawi swą moc w pełnym chwały zmartwychwstaniu. Jest królem na wieki.

Liturgia mówi, że królestwo Chrystusa to „królestwo miłości, sprawiedliwości i pokoju”. Nie można go zawłaszczyć. Nie da się wtłoczyć w ciasne, polityczne czy narodowe ramy ludzkich koncepcji. W królestwie Jezusa możemy jednak mieć swój udział. Doświadczyć, że ono „jest pośród nas, że w nas jest”. U kresu swego życia Jan Apostoł napisał: „Gdy miłujemy się wzajemnie, Bóg przebywa w nas, a Jego miłość jest w nas doskonała.” Tak właśnie w tym świecie ma objawiać się królestwo Pana.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Jesteśmy u kresu roku liturgicznego. Za dwa tygodnie rozpocznie się Adwent. W czytaniach biblijnych Mszy świętej pojawiają się motywy apokaliptyczne. Słyszymy zapowiedzi kataklizmów, nieszczęść, wojen i zniszczeń, mających poprzedzać „dzień ostatni”, dzień sądu. Jednak teksty apokaliptyczne, kojarzące się nam najczęściej z opisem przerażających wydarzeń, niosą w swym najgłębszym sensie pociechę i umocnienie.

Ewangelia przywołuje słowa Jezusa, zapowiadającego nieuchronny kres naszej doczesności. Pytany przez uczniów („Powiedz nam kiedy to nastąpi i jaki będzie znak, że się to wszystko zacznie spełniać?”), Jezus mówi o wojnach i kataklizmach. Przygotowuje uczniów na prześladowanie, którego doświadczą, głosząc Ewangelię. „Będą was wydawać sądom… postawią was przed namiestników i królów… będziecie znienawidzeni…”. Zapowiada też wydarzenie, które dla Jemu współczesnych będzie rzeczywiście „końcem świata”. To profanacja, a potem totalne zniszczenie świątyni w Jerozolimie oraz zagłada świętego miasta i jego mieszkańców.

Dramatyzm tych zapowiedzi jest szczególnie widoczny w ewangelicznych relacjach Łukasza i Mateusza. Ci, komponując swoje dzieła po 70. roku (gdy Rzymianie oblegali i spalili Jerozolimę), sami byli świadkami wypełnienia się proroctw. Marek natomiast, który jako pierwszy zebrał i połączył w chronologiczną całość wypowiedzi Jezusa (tworząc gatunek nazwany później „ewangelią”), ukazuje dramat prześladowań, mając zapewne przed oczami losy rzymskich chrześcijan, fałszywie oskarżanych i zabijanych w czasach panowania Nerona. W ewangelicznych opisach widać odbicie osobistych przeżyć autorów, przekazujących słowa Pana. Podobnie kolejne pokolenia, przez wieki, odczytywać je będą jako proroctwa, spełniające się w czasach im współczesnych.

Mówiąc o sobie i swej misji Jezus używa tytułu: „Syn Człowieczy” (czyni tak w Ewangelii ponad pięćdziesiąt razy). To pojęcie – będące biblijnym zwrotem na określenie człowieka, czy ludzkości –  staje się w ustach Jezusa substytutem „mnie”. Słyszymy je również w dzisiejszej Ewangelii. „Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach z wielką mocą i chwałą”. Nie sposób nie dostrzec tu nawiązania do tajemniczej postaci, ukazanej w apokaliptycznej księdze proroka Daniela: „Oto z obłokami nieba przybywa jakby Syn Człowieczy (…). Dano Mu panowanie, chwałę i królowanie: będą Mu służyły wszystkie ludy, narody i języki. Jego panowanie będzie wiecznym panowaniem, które nie przeminie.”

W targanym wojnami i kataklizmami świecie objawi się Ten, który przybędzie jako Pan historii i „zgromadzi swoich wybranych z czterech stron świata”. Oczekiwanie na spotkanie z Nim powinno być – mimo dramatów niesionych przez życie – przepełnione nadzieją. Symbolem jej spełniania się jest ukazane przez Jezusa w dzisiejszej Ewangelii, budzące się do życia drzewo figowe. „Uczcie się na przykładzie figowca: Gdy jego gałązka staje się miękka i wypuszcza liście, rozpoznajecie, że zbliża się lato…”. Czy nie brzmi tu echo pełnych radości słów Ukochanego z Pieśni nad pieśniami? „Na ziemi pokazały się kwiaty… Już figowiec wypuścił pąki i swoją woń rozlał kwiat winorośli. Wstań, moja przyjaciółko, moja śliczna, i przyjdź!” Tradycja – zarówno żydowska, jak i chrześcijańska – widzi w Pieśni nad pieśniami obraz miłości Boga do swego ludu. Chrześcijanie patrzą tu na Chrystusa-Oblubieńca, poślubiającego na krzyżu swą oblubienicę – Kościół. Mają pewność, że czekają na Tego, który przybędzie do nich u kresu historii, tęskniąc z miłości.

 

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)