Bieżące

Dysonans

Ta historia, opowiedziana w drugi dzień pogodnych i radosnych świąt, brzmi jak zgrzyt żelaza po szkle. Ze spokojem płynącym z betlejemskiego żłóbka kontrastuje – jak nieoczekiwany dysonans – opis egzekucji człowieka, masakrowanego rzucanymi przez rozwścieczony tłum kamieniami. Dlaczego świąteczna liturgia każe nam się mierzyć z tą szokującą relacją?

Szczepan

Był jednym z Siedmiu. Zostali wybrani przez apostołów z powodu niesnasek we wspólnocie jerozolimskiego Kościoła. W pierwszej gminie chrześcijańskiej w Jerozolimie przeważali Hebrajczycy. Było w niej także niemało zhellenizowanych Żydów, albo Greków – prozelitów, przybyłych z diaspory. Ci, w odróżnieniu od Hebrajczyków, nie porozumiewali się językiem aramejskim, lecz mówili po grecku. Ze względu na język i swoje zwyczaje tworzyli odrębna  grupę, często marginalizowaną przez rdzennych mieszkańców Judei. Tak było i tym razem, gdy helleniści zbuntowali się, zarzucając Hebrajczykom, że zaniedbują ich wdowy przy rozdzielaniu wsparcia pochodzącego ze składek wiernych. Wtedy apostołowie wybrali Siedmiu. Mieli zatroszczyć się o sprawiedliwy rozdział zapomóg wśród najbiedniejszych ze wspólnoty.

Męczennik

Nie był pracownikiem „działu charytatywnego” gminy jerozolimskiej. Był chrześcijaninem, który głosił Zmartwychwstałego Chrystusa i świadczył o miłości czynem. „Pełen łaski i mocy czynił cuda i znaki wielkie wśród ludu” – tak działanie Szczepana relacjonuje Łukasz w Dziejach Apostolskich. Nauczał zapewne w synagogach jerozolimskich, skupiających hellenistów z różnych części imperium rzymskiego. Ewangelia, którą głosił, budziła sprzeciw i opór. Szczepan w sfingowanym procesie zostaje oskarżony przez fałszywych świadków, zeznających, że jest bluźniercą i heretykiem. Został skazany na śmierć. Wywleczono go za bramę miejską i ukamieniowano. Umierał jak Jezus. Fałszywie oskarżony, skazany za bluźnierstwo, w ostatnich słowach przed śmiercią zanoszący do Boga modlitwę, w której wybacza swoim mordercom.

Sens

To nie przypadek, że liturgia drugiego dnia Świąt prowadzi nas od betlejemskiego żłóbka na zbroczone krwią męczennika przedmieścia Jerozolimy. Taka (szokująca dość, przyznajmy) jest logika Tajemnicy, którą celebrujemy w te święte dni. Przekonująco ukazuje to zwłaszcza ikonograficzna tradycja Wschodu. Ikony Narodzenia Pańskiego mówią w swej symbolice nie tylko o narodzeniu Dziecięcia. Głoszą również śmierć tego, który się narodził. Kamienny żłób jest niczym sarkofag. Pieluszki, w które owinięte jest Niemowlę, przypominają pogrzebowe całuny. Czerń betlejemskiej groty przywodzi na myśl otchłań grzechu i śmierci. Wśród śpiewu aniołów, pokłonów pasterzy i hołdu magów Nowonarodzony zaczyna swą drogę na krzyż, aby zbawić świat. Śmierć pierwszego męczennika i objawiona w niej miłość ogarniająca nawet wrogów, nie pozwala nam o tym zapomnieć.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

„Kiedy Jan usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, wysłał do Niego swoich uczniów z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też mamy czekać na kogoś innego?

Prorok, z niezwykłą pasją wzywający do nawrócenia, ten, który bez wahania wskazał Jezusa – Bożego Baranka, niszczącego grzech świata, płomienny kaznodzieja znad Jordanu, teraz pogrążony jest w zwątpieniu. Zapowiadany przez niego Mesjasz okazał się tak różny od jego wyobrażeń. Nie objawił swej potężnej mocy, nie pokazał srogiego gniewu, nie spalił plew w „ogniu nieugaszonym”. Głosi miłość Boga, którego nazywa ojcem, przebywa z biednymi i odrzuconymi, lubi towarzystwo grzeszników… Czy to na pewno On? Jan nie znajduje przekonującej odpowiedzi. Zresztą, z perspektywy niepewnego swej przyszłości, zamkniętego w Herodowym lochu skazańca, nic już nie jest tak oczywiste.

Bywa, że poznanie czyjegoś wątpienia rodzi pokusę udzielania pryncypialnych pouczeń. Jezus zna rozterki Jana. Nie gani go jednak, w żaden sposób, za jego wątpliwości. Stwarza natomiast wątpiącemu możliwość obiektywnej oceny trwożącej go sytuacji. „Idźcie i opowiedzcie Janowi o tym, co słyszycie i widzicie”. Jezus zaprasza, by w świetle Słowa Bożego – przywołuje tu przecież spełniające się właśnie proroctwa – spojrzeć w inny sposób na budzące lęk wątpliwości. Przyniesione przez uczniów-posłańców słowa mają stać się dla Jana fundamentem nowej nadziei, pokonującej zwątpienie.

Prorok zrozumiał: oto Bóg dokonuje – zgodnie z obietnicą – zamierzonego dzieła. Znaki potwierdzają: Jezus z Nazaretu jest obiecanym Mesjaszem. Kimś więcej, niż Mesjaszem. Życie Jana – nawet więzionego w obliczu śmierci – jest ostatecznie w rękach Boga. To, co się dzieje, ma sens. To niezwykle ważne! Pojawiające się w naszym życiu zwątpienia rodzą się bowiem najczęściej z poczucia bezsensu spotykających nas doświadczeń. Najboleśniej przeżywamy te wydarzenia, wobec których – mimo całej swej zaradności i wkładanego wysiłku – jesteśmy bezsilni. Widzimy w nich porażkę, życiową przegraną, sytuację bez wyjścia. Rodzi się w nas frustracja, prowadząca do upadku nadziei.

„Szczęśliwy jest ten, kto we Mnie nie zwątpi” – słyszy Jan przesłanie Jezusa. Ewangelia używa tu greckiego czasownika „skandalidzo”, oznaczającego wpadnięcie w pułapkę, upadek, gorszenie się z powodu czegoś, urazę czymś spowodowaną. Wątpliwości rodzą się często ze zgorszenia własnym życiem, z urazy, spowodowanej niezrozumiałym dla nas działaniem Boga, z zawiedzionych nadziei, z pułapki, jaką jest zniewolenie własną koncepcją życia. W takich właśnie chwilach Bóg przychodzi z zaproszeniem do spojrzenia na swą historię z innej perspektywy, z nową wrażliwością, spojrzenia z ufnością w – ostatecznie – zbawczy sens wydarzeń naszego życia.

„Jezus im odpowiedział: Idźcie i opowiedzcie Janowi o tym, co słyszycie i co widzicie. Niewidomi odzyskują wzrok, kulawi chodzą, trędowaci stają się czyści, głusi słyszą. Umarli zmartwychwstają, a ubogim jest głoszona dobra nowina. Szczęśliwy jest ten, kto we Mnie nie zwątpi”.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Miriam

Miała wtedy czternaście, może piętnaście lat. I fascynujące plany na przyszłość. Kochała Józefa, młodego cieślę z Nazaretu. Byli już po zaślubinach, choć – zgodnie z tradycją – nie mieszkali jeszcze razem, czekając na drugą część weselnej ceremonii. Zbliżał się wieczór, gdy Miriam, w radosnej, rozświetlonej światłami pochodni i lamp oliwnych procesji, zostanie poprowadzona do domu swego męża, który odtąd stanie się i Jej domem. Czekała z nadzieją na ten dzień. I wtedy Miriam spotkała Boga.

„Kecharitomene”

„Chaire, Kecharitomene”, raduj się, Pełna Łaski – słowa pozdrowienia przyniesione przez Bożego wysłańca wprawiały w konsternację. Miriam usłyszała nowe imię, jakim nazwał Ją Bóg. Pełna Łaski, przemieniona przez łaskę, pełna wdzięku, święta. Nigdy by sama tak o sobie nie pomyślała… Jaka tajemnica kryła się w tych słowach? Z uczuciem zakłopotania i zaniepokojenia, jakie ją ogarnęło, kontrastowało wezwanie „chaire!”, raduj się! Zrozumiała, że Bóg, przychodząc do człowieka, zawsze przynosi dar swojej łaski, pokoju i radości. To dzięki temu ten, kto Go spotyka, może wypełnić Jego słowo. Nawet najbardziej zaskakujące.

Syn Boga

Bóg otwierał przed Nią trudną do wyobrażenia perspektywę: „poczniesz i urodzisz Syna… nadasz Mu imię Jezus… będzie On wielki… otrzyma tron Dawida… królestwo Jego nie będzie miało końca…” Dziecko, które urodzi, „nazwane będzie Synem Najwyższego”. Dotykała w tym momencie niepojętej tajemnicy. Chciała zrozumieć. „Jak się to stanie?” – pytanie młodziutkiej Miriam pokazuje niezwykłą dojrzałość Jej wiary. Ona wie, że to „się stanie”. Nie wątpi. Pragnie tylko jak najbardziej świadomie współpracować z Bożym planem. „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego Cię osłoni… dla Boga nie ma nic niemożliwego”. Uwierzyła.

„Niech mi się stanie”

„Oto ja sługa Pańska, niech mi się stanie według twego słowa.” W Jej słowach – wbrew temu, co nieraz się sugeruje – nie ma rezygnacji, czy bierności. Słychać w nich fascynację człowieka wiary, przepełnionego radością z Bożego planu. Miriam zaufała bez reszty. Bez zastrzeżeń oddaje powołującemu ją Bogu całą swoją przyszłość. Nie wie dokąd Ją zaprowadzi. Ale jest pewna, że chce pójść za Jego głosem. Do końca. Tak rozpoczyna się na kartach Łukaszowej ewangelii fascynująca droga Maryi z Nazaretu, Matki naszego Pana, Niepokalanej.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Przyjście

Takie jest znaczenie łacińskiego terminu „adventus”, od którego wziął swoją nazwę rozpoczynający się właśnie okres liturgiczny. Adwent, przyjście Pana. Wspominamy to pierwsze, historyczne, sprzed 2000 lat, przygotowując się w ten sposób do Świąt Narodzenia Pańskiego. Nie możemy jednak nie myśleć także o tym drugim, tajemniczym, trudnym do wyobrażenia. Ewangelia mówi o nim: „parusija”, paruzja. Potocznie nazywamy je „końcem świata”…

Dni Noego

„Jak było za dni Noego, tak będzie z przyjściem Syna Człowieczego.” Mówiąc o swoim przyjściu (paruzji), Pan Jezus przywołuje „dni Noego”. Opisane w Biblii czasy Noego pokazują, jak ludzie, zaabsorbowani bezgranicznie swoją codziennością, wypełniającą cały sens ich życia, mogą stać się niewrażliwymi na znaki, które oznajmiają Boże przesłanie. Biblijny Noe okazuje się być jedynym, poważnie traktującym Słowo Boga, gotowym mu się z wiarą podporządkować. Nawet – co nietrudno sobie wyobrazić – za cenę drwin i ośmieszenia. Jaki bowiem sens, w oczach jemu współczesnych, miało budowanie potężnej arki w środku pustkowia, z dala od jakiegokolwiek akwenu? Niełatwo jest wytrwać w ufności wobec Boga, w sytuacji, gdy nie tylko nie widzi się sensu Jego słów, ale również doświadcza niezrozumienia i szyderstwa ze strony ludzi… „Jedli i pili, żenili się i za mąż wydawali… i nie spostrzegli się, aż przyszedł potop”. Tak będzie i z dniem paruzji. Adwent nam o tym przypomina.

Kairos

„Rozumiejcie ten czas…” – słyszymy na początku Adwentu słowa apostoła Pawła z Listu do Rzymian. „Kairos” – czas, pora, chwila – tego pojęcia używa Paweł, uświadamiając wiernym szansę, jaka przed nimi stoi. Istotny jest ten moment, który przeżywamy, ten dzień, ta właśnie chwila. Kairos – dar, który Bóg nam daje. Okazja, która nie może być zmarnowana. Szansa na spotkanie Boga, który właśnie teraz chce nas nawiedzić. W naszej codzienności, w tym, co powszednie, proste, niedoceniane. W tych, których spotykamy na naszej drodze. Czy będziemy umieli Go rozpoznać? Pisał św. Augustyn: „Lękam się Chrystusa, który do mnie przychodzi i mija mnie, a ja Go nie dostrzegam i On już nigdy nie wróci.” Kairos Adwentu jest nam dany po to, byśmy mogli rozpoznać i przyjąć Przychodzącego.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Ukrzyżowanie

Trudno wyobrazić sobie większe cierpienie. Rzymianie wiedzieli jak powinna wyglądać egzekucja, by była wystarczająco odstraszającym przykładem dla ewentualnych buntowników. Skazaniec dźwigał na swych barkach na miejsce kaźni „patibulum” – poprzeczną belkę, do której przybijano na miejscu egzekucji jego ręce. Wciągnięta potem i przytwierdzona do pionowego pala tworzyła szubienicę, na której wisiało ciało nieszczęśnika. Samo ukrzyżowanie, nawet poprzedzone dotkliwym biczowaniem, najczęściej nie powodowało śmierci. Skazaniec umierał, nieraz po kilkudziesięciu godzinach, w skutek uduszenia, odwodnienia lub wykrwawienia z powodu doznanych urazów. Sadyzm oprawców nie miał granic.

Ostatnie kuszenie

Stali i patrzyli. Tak było zawsze. Nie tylko dwa tysiące lat temu. Niepohamowana ciekawość tłumu, odzierająca cierpienie i śmierć z intymności. W jaki sposób się zachowa? Jak będzie konał? Czy wykrzyczy w konwulsjach przekleństwo wobec swych prześladowców? Czy będzie bluźnił Bogu? „Zobaczmy co będzie się działo przy jego śmierci…” Nikt z gapiów nie był chyba świadomy, że spełnia się właśnie przepowiednia starotestamentowego mędrca… „Innych wybawiał, niechże teraz siebie wybawi, jeśli jest Mesjaszem, Bożym Wybrańcem!” Był Mesjaszem, Chrystusem wybranym przez Boga. Mógł zejść z krzyża jednym aktem swej wszechmocnej woli. Wiedział jednak, że wykrzyczane przez stojących pod krzyżem słowa były w rzeczywistości ostatnią pokusą, jakiej miał doświadczyć. Kiedyś, na pustyni, po czterdziestodniowym poście, też doświadczył jej mocy. Mógł zamienić kamienie w chleb, sycąc głód; oddany demonowi pokłon zapewniłby Mu potęgę władzy; cudowne ocalenie – gdy rzuci się w przepaść ze świątynnego muru – przyniosłoby aplauz tłumów. Zły proponował porywające wizje Jego misji. Roztaczał fascynujące perspektywy ziemskiego królowania. Byleby tylko Jezus nie szedł na krzyż… Byleby Jego miłość nie pokonała zła i śmierci. Wtedy jednak demon nie zwyciężył. „Odstąpił aż do czasu” – mówi ewangelia. Teraz przyszedł ten czas.

Złoczyńczy

Wisiał obok nich. Konał, powieszony między przestępcami. Lżony – nawet w takim momencie – przez jednego z nich. „To jest Król Żydów” – głosił napis na tabliczce zwanej „titulus”, przybijanej do krzyża, by wszyscy mogli odczytać winę skazańca. Ale to właśnie tam, na krzyżu, umierający Zbawiciel usłyszał pełne gorliwości wyznanie wiary. I to z krzyża kanonizował (jeśli użyć późniejszej o tysiąc lat terminologii) pierwszego świętego. Skazanego na śmierć bandytę.

Król

Nie ma chyba bardziej paradoksalnego tytułu wobec powieszonego na szubienicy krzyża skazańca. Oto król! Ten, który ma władzę. Jak pogodzić te słowa z widokiem konającego w konwulsjach zmasakrowanego człowieka? Jakież to królestwo za nim stoi? Jaką potęgą dysponuje Władca? „Królestwo moje nie jest z tego świata” – usłyszał rzymski namiestnik, mający wydać skazujący wyrok. Dziwimy się, że nie zrozumiał? A cóż my pojmujemy z królestwa Jezusa? Tak łatwo chcielibyśmy wpisać Jego królestwo w nasze, „z tego świata” pochodzące koncepcje. Jednak Chrystus nie pozwoli uczynić się politycznym mesjaszem, reprezentującym poglądy swoich wyborców. Nie da się zapisać do żadnej partii. Nie będzie królem jednego, choćby najpobożniejszego narodu. To jedynie my możemy stać się uczestnikami Jego królestwa. Możemy, jeśli zaakceptujemy jego prawa. „Królestwo miłości, sprawiedliwości i pokoju” – mówią o nim słowa dzisiejszej liturgii. Takie królestwo – „nie z tego świata” – zainaugurował w tym świecie Jezus Chrystus – Król Wszechświata. Z tronu krzyża. Król w cierniowej koronie.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)