Bieżące

Wkrótce po cudownym rozmnożeniu chleba i nakarmieniu tysięcy ludzi, Jezus „przynaglił” (dosłownie: „przymusił”) uczniów, żeby wsiedli do łodzi i przeprawili się przed Nim na drugi brzeg. Dlaczego trzeba było ich przymuszać? Czy byli tak zafascynowani tym, co się wydarzyło, że chcieli tam jeszcze trochę pozostać? Nacieszyć się cudem Jezusa i radością sytych tłumów? Wziąć coś na zapas z koszów, wypełnionych tym, co pozostało po uczcie? Byli jednak posłuszni poleceniu Mistrza i wyruszyli. Ich podróż trwać jednak będzie
zaskakująco długo.

Cud rozmnożenia miał miejsce po południu. Po zakończonym posiłku, Jezus odprawił uczniów. Potem sam rozesłał tłum. Wreszcie, wszedł na wzgórze, aby modlić się w samotności. Długo się modlił. Zapadł wieczór. Kiedy spotka uczniów, idąc do nich po jeziorze, będzie „czwarta straż nocna” – jak relacjonuje Ewangelia. To czas między godziną trzecią, a szóstą przed świtem. Co działo się z uczniami przez tak wiele godzin?

Być może Ewangelia chce w ten sposób podkreślić ich zagubienie i bezradność. Bez swojego Mistrza, nawet doskonale znający jezioro rybacy dają się opanować ciemności i zwątpieniu. Przez wiele godzin nie są w stanie dotrzeć do przeciwległego brzegu. Wiatr jest przeciwny. Strach obezwładnia. Gdy wreszcie zobaczą Jezusa, kroczącego po falach, oni – dorośli mężczyźni – będą przerażeni krzyczeć ze strachu, myśląc, że widzą zjawę. Któż bowiem może chodzić po morzu? A przecież morze – otchłań wód – to symbol śmierci. Któż może mieć władzę nad śmiercią? „Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!”. „Ja jestem” – ośmielał ich, przekonując, że to naprawdę Jego widzą. A zarazem użył słów, które przywoływały Imię Boga, objawione Mojżeszowi na Synaju. Słów, dających pewność Bożej obecności: „Jestem”.

„Panie! Jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!”. Czy w głosie Piotra słychać było wątpienie? „Jeśli to Ty…” Słowa Jezusa ośmielały: „Przyjdź!”. I nagle stało się to, co nie miało prawa się wydarzyć. Szymon Piotr, rybak z Galilei, stąpał po otchłani wód. Wbrew logice. I wbrew prawom natury. Szedł, mocą zaufania słowu Mistrza. Szedł, dopóki poczucie realizmu i doświadczenie, i rozum, nie przekonały go, że to przecież nie może się dziać! Zwątpienie targnęło nim silniej, niż wiatr, który burzył jezioro. Otchłań, jakby
posłuszna jego wątpliwościom, rozstąpiła się nagle. I Szymon Piotr zaczął tonąć… „Panie! Ratuj mnie!” – wykrzyczał przerażony. „Ratuj! – Zbaw!” – w języku Ewangelii to jedno i to samo słowo. Tonący Piotr – wątpiący „człowiek małej wiary” – wołał z odmętów śmierci, prosząc Jezusa o zbawienie.

Życie chrześcijanina jest niczym chodzenie po wodzie. Nigdy nie uda się nam to o własnych siłach. Miłować wrogów, przyjąć krzyż, nadstawić drugi policzek, całkowicie zaufać Bogu… Któż jest na tyle silny? Żyć tak można tylko mocą wiary w Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. Gdybyśmy przestali pokładać swą ufność w zmartwychwstałym Panu, w jednej chwili pochłonęłyby nas odmęty śmierci. W małości naszej wiary, On umacnia nas swoją łaska, byśmy nie zginęli. On jeden ma władzę nad otchłanią.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Emocje, towarzyszące bohaterom przypowieści Jezusa, są nam zapewne dobrze znane. Obezwładniające pragnienie i towarzyszące mu wewnętrzne przekonanie: „Muszę to mieć!” – to uczucia, które towarzyszą człowiekowi od zawsze. Czasem chodzi o gustowny element garderoby, nieraz o elektroniczny gadżet ostatniej generacji, bywa, że pożądany cel naszych pragnień wymaga poważniejszego finansowego (i nie tylko) zaangażowania. Czy jednak było nam dane doświadczyć kiedykolwiek intensywnego, determinującego nasze życie pragnienia, którego celem byłoby królestwo niebieskie? Ludzie z przypowieści Jezusa to właśnie przeżyli.

Słuchając ewangelicznych przypowieści o królestwie Bożym, bez trudu dostrzeżemy, że Jezus korzysta w nich z wielu przykładów, zaczerpniętych z codziennego życia. Wykorzystuje okoliczności, które dla Jego słuchaczy były na wskroś realne, oczywiste. Jak gdyby chciał ich przekonać, że to, o czym im mówi, jest bardzo blisko nich. Nie jest odległą i abstrakcyjną teorią „teologiczną” o panowaniu Wszechmocnego w niebiesiech, ale obecnością kochającego Ojca, który swoją czułą troską otacza całe stworzenie, a szczególnie każdą i każdego z nas. Zaprasza, byśmy zdecydowali się „zainwestować” w przyjęcie Jego daru.

Odkrycie tej niosącej radość prawdy, przychodzi nieraz zupełnie bez naszego wysiłku: „Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w polu. Znalazł go pewien człowiek.” Bywa jednak, że wiąże się z czasem trudu i duchowych poszukiwań: „Królestwo niebieskie podobne jest także do kupca, który poszukiwał pięknych pereł.” W każdym jednak przypadku, przyjęcie „skarbu” królestwa musi wiązać się z determinacją człowieka: „Sprzedał wszystko, co posiadał, i kupił to pole. (…) Sprzedał wszystko, co posiadał, i kupił tę perłę.” Inaczej traci się szansę na cieszenie się drogocennym darem. Kluczowym słowem jest tu: „wszystko”. Królestwo niebieskie, ofiarowane człowiekowi, nie może być jednym z wielu „skarbów” życia. Można powiedzieć, że królestwo Boże stanie się udziałem tylko tego, kto gotów jest pozbyć się „swojego królestwa”, czyli wszystkiego, co wiąże się z zabezpieczaniem swego życia (według własnej koncepcji) i pewnego rodzaju „panowaniem”. To niełatwe. Jesteśmy bowiem nieustannie kuszeni, by być „panami swego życia”. Taką postawę ukazuje się często jako ideał, do którego – za wszelką cenę – należy dążyć. Ale to Bóg jest Panem. Nasze życie ostatecznie nie należy do nas… Nowe spojrzenie na życie, „nową jakość” życia, osiągnie ten, kto gotów jest zaryzykować wszystko, by doświadczyć przemieniającej mocy Boga. Stać się – już tu, w naszej doczesności – uczestnikiem Królestwa. To właśnie jest fascynujące zaproszenie chrześcijaństwa, które przynosi nam zmartwychwstały Chrystus.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Spróbujmy wyobrazić sobie, że te słowa Jezusa wypowiada ktoś inny. Uczony filozof do swoich słuchaczy, polityk do swych zwolenników, lider wspólnoty do jej członków, nauczyciel do uczniów. „Jeżeli ktoś kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godny. Podobnie jeśli ktoś kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godny.” To byłyby słowa zatrważające. Tak mógłby powiedzieć (historia zna zresztą takie przypadki) tylko tyran-dyktator, albo owładnięty żądzą panowania nad swymi wyznawcami guru. Słowa te odebrano by jako formę emocjonalnego szantażu i przykład psychomanipulacji.

 

Kiedy jednak wypowiada je Jezus przyjmujemy to inaczej. Choć nie jest (jak sądzę) prawdą, że nie wywołują one w nas emocji. Jeśli bowiem założymy, że nie są metaforą, czy figurą retoryczną, związaną z charakterystycznym semickim stylem wypowiedzi, możemy poczuć się nimi dotknięci. Jakby pozbawiani naturalnego prawa do kochania ponad wszystko tych, którzy są dla nas najdrożsi. Czy nie powinniśmy ich – w pewnym sensie – „bronić” przed odsunięciem na dalszy plan? Czy rzeczywiście musimy zadeklarować, że Jezusa kochamy „bardziej”? Przed oczami stają nam natychmiast twarze naszych bliskich, ukochanych. Czyżby Jezus był o nich zazdrosny?

 

Tak, Bóg jest „Bogiem zazdrosnym”. Nie raz przedstawia się na kartach Biblii tym imieniem. „Zazdrość” Boga nie jest jednak zazdrością człowieka. Jest miłością, która w trosce o ukochanych posuwa się dalej, niż można to wyrazić. Nasze analogie, którymi posługujemy się w próbach opisania Boga, są niezwykle ułomne. Bóg jest bowiem przede wszystkim Inny. Inny od wszystkiego, co możemy o nim pomyśleć, czy powiedzieć. Najdoskonalsze nawet podobieństwa podpowiadają nam jaki On jest i jaki nie jest zarazem. Tak jest i z Jego miłością do nas. Szukamy analogii do miłości między kochającymi się osobami (miłość ojca, czy matki do dziecka), jednocześnie czując jej niedoskonałość. Zazdrosna miłość Boga do człowieka jest jednak doskonała. A tego nie potrafimy już sobie wyobrazić.

 

W Pierwszym Liście Apostoła Jana czytamy: „Bóg jest miłością. (…) My miłujemy, ponieważ On pierwszy nas umiłował. (…) Po tym rozpoznaliśmy miłość, że On oddał za nas swoje życie.” W tych słowach możemy znaleźć odpowiedź na nasze rozterki. Możemy rozpoznać Jego miłość. Kiedy Jezus mówi o konieczności kochania Go „najbardziej”, nie ograbia nas z naszej miłości do bliskich. Wręcz przeciwnie. Miłość Jezusa stawiana ponad wszystko, pozwoli nam w najlepszy i najbardziej bezinteresowny sposób kochać tych, którzy są nam drodzy. Nasza miłość będzie oczyszczana z tego, co w niej jest jeszcze egoistyczne i merkantylne. Będzie stawać się podobną do Jego miłości. Nawet wtedy, gdy dotknie krzyża.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Nie bójcie się!

Grecki rzeczownik „fobos”, oznaczający strach, lęk, bojaźń, trwogę, przerażenie i pochodzący od niego czasownik „fobeomai” w tekście ewangelii pojawiają się najczęściej wtedy, gdy widzimy ludzi, napotykających w swym życiu wydarzenia wobec których czują się bezradni. Przeżywają doświadczenia, które ich nieskończenie przekraczają.

Tak jak tamtej nocy, gdy płynący łodzią, zmagający się z przeciwnym wiatrem uczniowie dostrzegają Jezusa kroczącego po tafli jeziora. Krzyczą przerażeni, lękając się zjawy. „Uspokójcie się! Ja jestem. Nie bójcie się!” – woła do nich. Na Górze Przemienienia Piotr, Jakub i Jan padają na twarz, strwożeni tym, na co patrzą. „Wstańcie! Nie bójcie się!” – słyszą, czując dotknięcie Pana. Słowa dodające odwagi pokrzepią ich też w wieczerniku, gdy przerażeni spoglądać będą z niedowierzaniem na Zmartwychwstałego.

W ewangelii, którą słyszymy w liturgii dzisiejszej niedzieli mowa jest jednak o innym lęku. „Nie bójcie się ich!” – mówi Jezus do apostołów, przygotowując ich na spotkanie z ludźmi, którzy okażą się ich wrogami. „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało”. „Nie bójcie się” – wzywa trzykrotnie, uświadamiając uczniom jak wiele warci są w oczach Boga. Lęk wobec niebezpieczeństwa jest czymś naturalnym w życiu człowieka. Jezus jednak wzywa swych uczniów, by nie dali się zniewolić strachowi, gdy będą doświadczać prześladowań i gdy życie ich znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Chwilę wcześniej, jak relacjonuje ewangelia, Jezus wzywał, by każdy, kto jest Jego uczniem, dzielił Jego los, stawał się do Niego podobny. W jaki sposób może się to dokonać? „Nie zwalczajcie zła złem”, „miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was nienawidzą”, „nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi”, „wszystko, co chcielibyście, żeby wam ludzi czynili, i wy im czyńcie”, „niech wasza mowa będzie: tak – tak, nie – nie”. To słowa Jezusa z „Kazania na Górze”. Oto Jego „autoportret”. On tak właśnie żył.

Pod koniec II wieku pewien nieznany z imienia autor tak opisywał życie chrześcijan: „Kochają wszystkich ludzi, a wszyscy ich prześladują. Są zapoznani i potępiani, a skazywani na śmierć zyskują życie. Są ubodzy, a wzbogacają wielu. Wszystkiego im niedostaje, a opływają we wszystko. Pogardzają nimi, a oni w pogardzie tej znajdują chwałę. Spotwarzają ich, a są usprawiedliwieni. Ubliżają im, a oni błogosławią. Obrażają ich, a oni okazują wszystkim szacunek. Czynią dobrze, a karani są jak zbrodniarze. Karani, radują się jak ci, co budzą się do życia.” (List do Diogneta). Wyzwoleni z niewoli strachu. Podobni do Pana. Czy tacy dziś jesteśmy? My, chrześcijanie.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Opisując działalność Pana Jezusa ewangelista Mateusz zauważa: „Obchodził
Jezus wszystkie miasta i wsie, nauczając w synagogach, głosząc dobrą nowinę o
królestwie i uzdrawiając każdą chorobę i każdą niemoc”. Pragnieniu dotarcia do
wszystkich, którzy „poginęli z domu Izraela” i są porzuceni „jak owce, które nie
mają pasterza”, towarzyszy uczucie, które ewangelia wyraża greckim
czasownikiem „splanchnidzomai”. Pochodzi on od rzeczownika „splanchna”,
który oznacza „wnętrzności”, „serce”, ale także „serdeczność”, „czułość”,
„miłość”, „litość”. Właśnie takie uczucia towarzyszą Jezusowi zawsze, gdy
spotyka ubogich, chorych, bezradnych, dotkniętych cierpieniem. Tak jest, gdy
rozmnaża chleb, karmiąc tysiące głodnych na pustkowiu i gdy uzdrawia
niewidomych pod Jerychem. Kiedy oczyszcza trędowatego i gdy wskrzesza
zmarłego chłopca, przywracając go jego matce-wdowie.

„Zmiłowanie” i „litość”, o których tak często mówi ewangelia to – tłumacząc
dosłownie – „poruszenie wnętrzności”. Jezus niejednokrotnie ukazany jest jako
poruszony „aż do trzewi” – jak można wyrazić to mocno w języku polskim. Owo
greckie „splanchna”, wyrażające właśnie to uczucie, jest odpowiednikiem
hebrajskiego „rechem”, oznaczającego wnętrzności, a ściślej – łono kobiety, w
którym rozwija się nowe życie. Stąd już blisko do pojęcia, które jest jednym z
najważniejszych biblijnych określeń Boga: „rachamim” – „miłosierdzie”.
Objawiający się człowiekowi Bóg jest „El rachum” – Bogiem miłosiernym.
Ukochany przez Niego człowiek rozwija się „w łonie Boga”, ogarnięty Jego
miłosierdziem.

Takiego właśnie Boga, troskliwego i miłosiernego Ojca, uobecnia Jezus litując
się nad ludźmi. To uczucie towarzyszy Mu także wtedy, gdy po imieniu
powołuje, a potem rozsyła apostołów z misją głoszenia królestwa Bożego. Daje
im moc uzdrawiania, by – podobnie jak On – mogli „wyrzucać złe duchy” i
„uzdrawiać każdą chorobę i każdą niemoc”.

Wysłanie apostołów dokonuje się w kontekście słów Pana Jezusa o „żniwie
wielkim”, na którym wciąż niewielu jest pracowników. To właśnie tu tkwią
korzenie dzisiejszej misji Kościoła. I sensu kapłańskiej służby. Czyż nie jest nim
bowiem – przede wszystkim – uobecnianie w świecie miłosiernej czułości Boga?
„Świat pełen jest kapłanów, ale na żniwie Pana bardzo rzadko widać robotnika.
Urząd bowiem kapłański przyjęliśmy, ale zadania, które do niego należą, nie
wypełniamy” – pouczał w VI wieku biskupów i kapłanów papież Grzegorz
Wielki. Dziś powtórzyłby zapewne te słowa.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)