Bieżące

„Kim On właściwie jest, że nawet wiatr i jezioro są Mu posłuszne?” – zatrwożeni zadawali sobie pytanie. To już nie rozszalały żywioł był powodem strachu uczniów. Głęboki lęk budziła w nich myśl o tym, kto tak naprawdę znalazł się wraz z nimi w łodzi.

To był koniec długiego dnia. Jezus nauczał nad jeziorem. Przyszło tak wiele osób, że musiał wsiąść do łodzi i oddalić się nieco od brzegu, by być słyszanym przez wszystkich. Słuchali, spragnieni Jego słów. A On mówił im o Bogu, który – jak hojny siewca – sieje ziarno swego słowa, pragnąc by zaowocowało jak najobficiej wiarą i miłością ludzi. Przypominał, że powinni być dla innych jak światło, widoczne dla wszystkich i promieniejące dobrem. Opowiadał o królestwie Bożym, które rozwija się w ich życiu jak małe ziarenko zasiane w ziemi, wzrastające dzięki tajemniczej mocy Boga. Budził w ich sercach ufność w Bożą opiekę i troskę. Umacniał i pocieszał. A potem, kiedy przyszedł wieczór, wypłynęli razem w stronę drugiego brzegu jeziora.

Wiedzieli, że jezioro bywa nieobliczalne. Wiatry, wiejące dolinami galilejskich wzgórz, schodzących stromo do jeziora, nie raz dawały im się we znaki. Ale ta burza zaskoczyła nawet doświadczonych rybaków. Marek, relacjonując wspomnienia Piotra, zapisał w swej Ewangelii: „Wielka nawałnica wiatru rzucała fale do łodzi tak, że już się napełniała”. Przerażeni, widzieli już śmierć, czekającą na nich w odmętach otchłani. A Jezus spał w tyle łodzi. Jak gdyby nic się nie działo.

Zbudzili Go. Starając się przekrzyczeć wycie wichru, wykrzyczeli swoją pretensję: „Nauczycielu, nie obchodzi Cię, że giniemy?” Słowa uczniów musiały wstrząsnąć Jezusem. Nikomu przecież nie zależało na nich bardziej niż Jemu. Podniósł się i wydał rozkazał wiatrowi słowami, które – gdybyśmy szukali odpowiednika we współczesnym języku – brzmiałyby po prostu: „Stul pysk!” (dosłownie: „Milcz, załóż sobie kaganiec!”). Tymi samymi słowami gromił Jezus złe duchy, uwalniając ludzi od ich mocy. Na jeziorze zapadła nagle głęboka cisza.

„Dlaczego się boicie? Jeszcze nie macie wiary?” – zapytał zdziwiony. Nie mieli. Poszli za Nim, uwierzyli w Niego, wsłuchiwali się w Jego słowa, ale ich wiara trwała, dopóki mogli panować nad tym, co się działo. Gdy przyszło niebezpieczeństwo potężnego żywiołu, pokazującego ich absolutną bezradność, panika i lęk przed śmiercią całkowicie zawładnęły ich myślami.

Ileż razy moglibyśmy odnaleźć się w tej historii… W wydarzeniach, które niczym zapadająca noc przynoszą mrok niepewności. W doświadczeniach – wydaje się bezsensownych – wstrząsających nami, niczym wicher łodzią miotaną w odmętach. W lęku o przyszłość, o bliskich, o zdrowie, o bezpieczeństwo, o pracę, o szczęście… Gdy wszystko zdaje się przekonywać, że Jezusa nie ma z nami. Odszedł, nieobecny, jakby Go nie obchodziło, że giniemy. „Dlaczego się boicie? Jeszcze nie macie wiary?” – pyta. Bo przecież wciąż jest z nami w łodzi.

„Początkiem wiary jest świadomość, że potrzebujemy zbawienia. Nie jesteśmy samowystarczalni, sami toniemy. Potrzebujemy Pana jak starożytni żeglarze gwiazd. (…) Przekażmy Jezusowi nasze lęki, aby On je pokonał. (…) Bo Boża moc polega na skierowaniu ku dobru wszystkiego, co się nam przytrafia, także rzeczy złych. Wnosi On w nasze burze pokój ducha, bo z Bogiem życie nigdy nie umiera” (papież Franciszek).

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Słowa Jezusa o „królestwie Bożym” nie są szukaniem analogii między panowaniem Boga, a władzą potęg tego świata. Mówiąc w przypowieściach o królestwie Bożym Jezus sięga po proste przykłady, łatwe do odnalezienia w naturze, w jej prostocie i stworzonym przez Boga pięknie. Ukryta jest w nich jest fascynująca prawda o obecności i działaniu Boga. To obecność, która objawia się człowiekowi. Daje się odnaleźć. Dla ucznia Jezusa królestwo Boże nie jest czymś zewnętrznym. Szukając go – zgodnie z zachętą Mistrza – odnajdujemy je w sobie. „Królestwo Boże wewnątrz was jest” – zwracał się Jezus do apostołów, tęskniących za „przywróceniem królestwa Izraela”. Przestrzegał przed utożsamianiem Bożego królestwa z wydarzeniami politycznymi, czy społecznymi. „Królestwo Boże nie przychodzi w sposób widoczny” – mówił. „Nie powiedzą: Oto tu, lub: oto tam.” Opowieść o królestwie Bożym jest przecież opowieścią o życiu człowieka, przemienianego mocą Boga.

„Tak jest z królestwem Bożym jak z człowiekiem rzucającym ziarno w ziemię”- mówił. Zwróćmy uwagę, że w słowach Jezusa to, co dotyczy królestwa Bożego, dokonuje się najpierw w życiu człowieka, siewcy ziarna. To ono najpierw staje się przestrzenią, w której dokonuje się przemiana i urzeczywistnia się Boże królestwo. Dzięki temu człowiek podejmuje decyzję, by „ziarno rzucić w ziemię”. Pozbawia się więc ziarna. Nie wykorzystuje jego wartości, robiąc zeń mąkę, piekąc chleb, jedząc. Oddaje je ziemi z nadzieją na przyszły plon. Traci je bezpowrotnie. Wydawać się może, że marnuje, rzucając w ziemię. To jednak warunek konieczny, by ujawniła się – niezależna od człowieka – dynamika wzrostu, tkwiąca w ziarnie. By wydało ono wielokrotny plon. Pozostając w spichlerzu, we władaniu człowieka, nigdy plonu nie przyniesie.

Rzucenie ziarna w ziemię jest powierzeniem go mocy Boga. Dalszy proces dokonuje się już bez udziału człowieka. „Czy śpi, czy czuwa, nocą i dniem, ziarno kiełkuje i wzrasta, a on nie wie jak. Ziemia sama z siebie wydaje plon: najpierw źdźbło, potem kłos, wreszcie pełne ziarno w kłosie.” To dość paradoksalna logika. Zysk (owoc) może nastąpić tylko dzięki traceniu. Bez podjęcia ryzyka, bez nadziei, która towarzyszy sianiu, człowiek nigdy nie doświadczy dnia, w którym – gdy zboże dojrzeje – „weźmie sierp, bo nadeszła pora żniwa”.

„Tak jest z królestwem Bożym jak z człowiekiem…” To przypowieść o nas. O naszym życiu. O ryzyku tracenia i o zaufaniu mocy Boga. O nadziei i umiejętności oczekiwania. O zgodzie na to, że przychodzący owoc nie będzie skutkiem naszego wysiłku, lecz otrzymanym darem. I o Panu Królestwa, który zapewnia obfity plon życia.

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

W wydarzeniach opisanych w Markowej Ewangelii widoczny jest swoisty paradoks. Patrzymy na Jezusa otoczonego przez tłum. O Rabbim z Nazaretu było  już głośno. Lgnęli do Niego chorzy, cierpiący, przygnębieni. Krążyły przedziwne opowieści o cudach, których dokonał. Ze znakami, jakie czynił, wiązało się jednak Jego przesłanie, które rozbrzmiewało coraz wyraźniej. Być może z tego właśnie powodu nie wszyscy podzielali zachwyt tłumów.

Wielu pamiętało spektakularny egzorcyzm dokonany przez Jezusa w synagodze w Kafarnaum, gdy mocą swego słowa wypędził demona z opętanego nieszczęśnika. Opowiadali chętnie o teściowej Szymona rybaka, bliskiej już śmierci, którą Jezus uzdrowił, podnosząc ją za rękę. Uleczył też trędowatego, nie bojąc się dotknąć jego pokrytego strupami ciała. A gdy któregoś razu przywrócił siły paralitykowi (trudno zapomnieć pomysłowość kolegów, którzy zrobili dziurę w dachu, aby – mimo tłumu – położyć przed Jezusem nosze z chorym), odpuścił mu także grzechy, co musiało zgorszyć wielu pobożnych. „Tylko Bóg przecież może odpuszczać grzechy” – mówili potem.

Gdy Jezus uzdrowił w szabat człowieka z bezwładną ręką (a w szabat nie wolno przecież wykonywać żadnej pracy), gorliwi nie kryli oburzenia. Zresztą Jego stosunek do świętowania szabatu od dawna był dla wielu podejrzany. Kiedy ci, którzy z Nim chodzili, nie zważając na dzień święty łuskali kłosy, chcąc zaspokoić głód, nie tylko ich nie upomniał, ale jeszcze dyskutował z broniącymi religijnej tradycji!

Towarzystwo, którym się otoczył, również budziło mieszane uczucia. Grupa rybaków, którzy – porzucając swe zajęcie – zostawili dobytek i poszli za Nim. Lewi zwany Mattaj – poborca podatków, kolaborujący z rzymską władzą. Cała gromada  celników i innych, prowadzących się równie niemoralnie, z którymi tak lubił przebywać. Traktował ich niczym krewnych, bliskich Mu jak „brat, siostra i matka” – jak mówił. Dla wielu było to zbyt gorszące.

Widzimy, że już na początku swej misji Jezus spotkał się z niezrozumieniem i odrzuceniem. Jego przesłanie zostało zanegowane przez religijne elity, skupiające pobożnych faryzeuszy i wpływowych nauczycieli Tory. To z ich strony wysunięte zostało wobec Jezusa najbardziej chyba absurdalne oskarżenie o konszachty z diabłem. W takim też kontekście słyszymy o bliskich Jezusa (dosłownie: „tych od Niego”), zapewne Jego krewnych, którzy chcieli Go powstrzymać, uważając, że odszedł od zmysłów! Czy to nie paradoksalne? Oskarżony o powiązania z diabłem – ze strony religijnych przywódców; uważany za szaleńca – przez swoich bliskich; wyrzucony z rodzinnego miasta – przez znajomych i sąsiadów. W zaskakujący sposób Syn Boży rozpoczął dzieło zbawienia świata…

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Filozof Immanuel Kant mówił (już w XVIII w.), że „w doktrynie o Trójcy Świętej pojmowanej dosłownie nie ma absolutnie nic do zastosowania w praktyce”. Inaczej mówiąc: w Trójcy Świętej nie ma nic, co mogłoby zainteresować ludzi. Zaskakujące, jak wielu praktycznych zwolenników tej tezy Kanta moglibyśmy znaleźć wśród dzisiejszych chrześcijan.

Jeśli skupimy się na teologicznych terminach (włącznie z pojęciem „trójca”), próbujących nieporadnie wyrazić tajemnicę Boga, poczujemy się skonsternowani. Nie tylko faktem, że próżno by ich szukać w Biblii (pojawiają się dopiero na fali dużo późniejszych teologicznych dysput), ale również z powodu ich hermetyczności i abstrakcyjności (przynajmniej dla kogoś nie wgłębiającego się w teologiczną, czy filozoficzną problematykę). „Trójca”, „istota”, „substancja”, „natura”, „hipostaza”… Przyznajmy, nie są to pojęcia używane do opisu istotnych spraw naszego życia.

W refleksji nad tajemnicą Trójcy Świętej niebagatelną przeszkodą jest też nasza wyobraźnia. Począwszy od matematycznego problemu: w jaki sposób „trzy może równać się jeden”, przez kształtowane przez wieki, łatwe do odnalezienia w naszych kościołach wyobrażenia, ukazujące tajemnicę Trójcy Świętej w kameralnym przedstawieniu starszego pana z siwą brodą wraz z młodszym panem i fruwającym pomiędzy nimi gołąbkiem. Nie odmawiając takim formom niczego z ich (poruszającego nieraz) artyzmu, trzeba jednak stwierdzić, że nie przybliżają nas one do Tajemnicy.

A jednak, pomimo tych trudności, warto uświadomić sobie, że tajemnica Trójcy Świętej ma fundamentalne znaczenie dla naszego życia. I to nie dla naszej katechizmowej wiedzy o Bogu, ale dla naszej z Nim bliskości. Wspólnoty, do której jesteśmy zaproszeni w niewyobrażalny i przekraczający wszystkie dotychczasowe doświadczenia sposób. Bóg Wszechmocny dzieli się z nami swoim życiem. Daje się nam poznać jako wspólnota (komunia) życia i miłości. W Jego życiu i miłości (więzi, relacji, która w Nim jest) możemy mieć swój udział. Do tego nas zaprasza.

Żegnając się ze swymi uczniami zmartwychwstały Jezus zostawia im polecenie: „Idźcie i nauczajcie (dosłownie: „czyńcie uczniami”) wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. Zapisane w Mateuszowej Ewangelii słowa są starożytną liturgiczną formułą chrzcielną i wyznaniem wiary. Przyjmujący chrzest katechumeni nie deklarowali oczywiście wiary w „Trójcę Świętą”, czy Boga „trójosobowego”. Nie znali tych pojęć. Wyznawali wiarę w jednego Boga, który objawił się przez swojego Syna i udziela się wierzącym w darze Ducha Świętego. To przecież wstrząsająca rzeczywistość! Przez Syna i Ducha Świętego Bóg jedyny i Ojciec „osobiście” przychodzi na spotkanie z nami i daje się nam. Duch Święty, zamieszkujący głębię boskiego życia, przychodzi mieszkać w nas! Bóg „stał się tym samym, czym my jesteśmy, by uczynić z nas to, czym sam jest” (Ireneusz z Lyonu). Przedziwna wymiana! Czy potrafimy się nią dziś zachwycić?

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)

Jest nieuchwytny. Gdy próbujemy Go opisać, albo sobie Go wyobrazić, nie jesteśmy w stanie. Jak gdybyśmy próbowali zamknąć w swej dłoni wiejący wiatr, albo złapać płynącą wodę. Szukając znaków Jego obecności w Biblii, znajdujemy symbole. Duch Święty przedstawia się nam znakami wziętymi z natury. Ogień, woda, wiatr, gołębica, życiodajne tchnienie… Ale przecież nie jest ani ogniem, ani wodą, ani powiewem wiatru…

Jego tajemnicy próbują dotknąć ludzkie słowa, pojęcia, którymi chcemy opisać Jego działania. W Biblii hebrajskiej nazwany jest: „Ruach ha-Kodesz” – „tchnienie świętości” – rozumiany jako Boże natchnienie, boska inspiracja, dynamiczna obecność Najwyższego. W gramatyce hebrajskiej „ruach” jest rodzaju żeńskiego. „Ruach” – tchnienie Boga – to „ona”.

Niezwykłym imieniem Ducha Świętego, jakie spotykamy w Ewangelii, jest „Paraklet”. Tak o Duchu Świętym mówi Jezus. „Będę prosił Ojca i da wam innego Parakleta, aby pozostał z wami na zawsze” – oznajmia uczniom w czasie Ostatniej Wieczerzy. „Parakletos”, to – tłumacząc z języka greckiego – ktoś, kto niezawodnie przybywa z pomocą, gdy jest wzywany. To nie tylko „Pocieszyciel” (jak niegdyś tłumaczono), ale: Przywołany, Wspomożyciel, Orędownik, Adwokat („advocatus” – ten, który jest wzywany). Jezus mówi o „innym” Paraklecie. Bo przecież pierwszym Parakletem jest On sam – Zbawiciel. Duch Święty, Paraklet, może przybyć dlatego, że Jezus odchodzi do Ojca, wstępując – jak mówimy – do nieba, czyli wchodząc w wieczność Boga i przekraczając granice naszej czasoprzestrzeni. „Będzie lepiej dla was, abym odszedł. Jeśli nie odejdę, nie przyjdzie do was Paraklet; jeśli zaś odejdę, poślę Go wam” – słyszą apostołowie z ust Mistrza. Paraklet jest Duchem Prawdy, który będzie prowadził Kościół Pana do „pełnej prawdy”. „Pouczy was o wszystkim oraz przypomni wszystko, co wam powiedziałem” – zapewnia Jezus. Duch Święty jest więc zapowiedziany jako kontynuator misji Jezusa. „Dalej prowadzi Jego dzieło na świecie i dopełnia wszelkiego uświęcenia” – słyszymy w czasie mszy świętej. Warto zauważyć, że w każdym liturgicznym obrzędzie, w każdym sakramencie, w każdej praktycznie czynności Kościoła, zawarta jest modlitwa o działanie Ducha Świętego. Z całą świadomością, że bez Niego nic nie byłoby  możliwe.

Duch Święty, Paraklet, czyni nas dziećmi Boga. „Otrzymaliśmy Ducha Świętego, który nas uczynił dziećmi Bożymi” – słyszymy w jednym z wprowadzeń do Modlitwy Pańskiej w czasie mszy świętej. Duch Święty zapewnia nas o tym, wołając w naszych sercach: „Abba, Tato”, przełamując nasz lęk, by w tak intymny sposób zwrócić się do Wszechmocnego Boga. Duch Święty – pełne miłości „macierzyńskie” Oblicze Boga – uczy nas takiej dziecięcej ufności.

W tekstach Ojców Kościoła z V wieku przeczytamy: „Duch Święty jest niczym matka, która uczy dziecko tak długo powtarzać imię Ojca, aż dziecko nauczy się tego imienia, aby je powtarzać nawet, kiedy śpi…”

ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)