Bieżące
„Wtedy przyszedł Jezus z Nazaretu w Galilei i został ochrzczony przez Jana w Jordanie” – słyszymy w dzisiejszej Ewangelii. Warto zwrócić uwagę na kontekst tego wydarzenia, ukazany w tekście kilka wersetów wcześniej. W opisie działalności Jana Chrzciciela czytamy: „Jan chrzcił na pustyni i głosił chrzest nawrócenia dla odpuszczenia grzechów”. Zauważmy – Jan chrzci na pustyni. Tradycja precyzyjnie wskazuje to miejsce na Pustyni Judzkiej, na wysokości Jerycha, niedaleko ujścia Jordanu do Morza Martwego. Można było zapewne znaleźć wiele bardziej przyjaznych ludziom miejsc, niż skaliste, pustynne pustkowie. Choćby w zielonej Galilei, nieopodal jeziora, przez które przepływa Jordan (gdzie zresztą urządzono dziś symboliczne „miejsce chrztu Jezusa”, aby zaoszczędzić turystom wyprawy na pustynię). Pustynia jest jednak miejscem symbolicznym. Nie tylko dlatego, że ukazuje kruchość i bezradność człowieka. Jest również miejscem objawiania wielkich dzieł Boga. Dla Izraelitów jest wspomnieniem Paschy i wyzwolenia, dokonującego się wśród znaków i cudów zdziałanych przez Pana. Jest drogą do ziemi Bożych obietnic, do której weszli, przekraczając Jordan. Teraz też wchodzą w wody Jordanu, posłuszni słowom Jana Chrzcicela, zanurzając się i wyznając swoje grzechy, aby doświadczyć duchowej wolności, którą ma przynieść nadchodzący Mesjasz.
Przybywający z Galilei na Pustynię Judzką Jezus przyjmuje z rąk Jana chrzest, wiążąc z tym znakiem początek swej misji. To zaskakujące. Chrzest Jana jest bowiem obrzędem pokutnym, któremu towarzyszy zanurzenie w wodzie i wyznanie grzechów. Bezgrzeszny Syn Boży nie potrzebuje oczyszczenia. Nie będzie też wyznawał swych win. Ewangelia podkreśla, że „zaraz” (natychmiast) po chrzcie wyjdzie z wody. Teraz staje jednak w nurtach rzeki wraz z tymi, którzy pragną wyzwolenia z grzechów. Wypełnia się Izajaszowe proroctwo: „zaliczony został do przestępców, ponieważ sam dźwigał grzechy wielu i wstawiał się za przestępcami”. Oto Baranek Boży, który bierze na siebie grzech świata.
„Wychodząc z wody, ujrzał rozdarte (sic!) niebiosa” – zapisał ewangelista. „Obyś rozdarł niebiosa i zstąpił!” – wołał niegdyś w proroctwie Izajasza lud Boży, modląc się o zbawienie. Spełnia się błaganie pogrążonego w grzechach świata. Namaszczony Duchem Świętym Syn umiłowany, w którym Ojciec ma upodobanie, przyszedł, aby uczynić ludzi umiłowanymi dziećmi Boga.
ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)
Chyba żadne inne biblijne opowiadanie nie pobudzało tak wyobraźni, ale i nie niosło tak wielu pytań, skłaniających do badań i refleksji, jak opowiadanie o „magach ze Wschodu”. Gdy słyszymy ten fragment Mateuszowej Ewangelii w uroczystość Objawienia Pańskiego, warto mu się bliżej przyjrzeć, szukając najważniejszego przesłania, jakie niesie.
Jakie są realia opowiadania o magach? Nie wiemy ilu ich naprawdę było. Biblijny opis o tym milczy. Ewangelia nie wymienia też ich imion. Te – wymyślą dopiero średniowieczne przekazy. Nazwani są „magami ze wschodu”. Czasem mówi się o nich: „mędrcy”. Późniejsza tradycja zobaczy w nich królów. Kim mogli być w ewangelicznym opowiadaniu? Astrologami, wpatrującymi się w gwiazdy? Mędrcami z perskich, czy babilońskich dworów, szukającymi w zjawiskach przyrody odpowiedzi na nurtujące ich pytania? Uczniami Zaratustry? Niezależnie od tych pytań, widzimy w przekazie Ewangelii ludzi, będących autorytetami pogańskiego świata. Podejmują mozolną i długą podróż, by odnaleźć na zapadłej prowincji rzymskiego imperium, ubogą żydowską rodzinę i oddać królewski hołd nowonarodzonemu Dziecku. Dokonuje się to w gęstniejącej wokół atmosferze zbliżającego się niebezpieczeństwa. Historia ta bowiem, oprócz fascynacji, jaką widzimy w tajemniczych przybyszach, ukazuje również obsesyjną nienawiść, rodzącą się w sercu psychopatycznego despoty.
Opowieść o magach ze Wschodu ma charakter teologiczny. Nie jest reportażem, ani relacją naocznego świadka. Jeśli ktoś przywiązany jest bardziej do nawarstwiających się przez wieki narracyjnych detali, niż prostoty i prawdy ewangelicznego przekazu, może poczuć się rozczarowany. Może też nie dostrzec najważniejszego przesłania tego opisu.
W zaskakujących paradoksach tej historii objawia się, przez wszystkie czasy, tajemnica zbawczego planu Boga. Mają w nim swój udział także ci, przychodzący z dalekich dróg życia, szukający na swój sposób prawdy i sensu. To właśnie oni, dzięki swej wierze, spotkają objawiającego się Syna Bożego. Nie uda się to ani ówczesnym uczonym teologom, znającym nawet miejsce narodzenia Mesjasza, ani Herodowi, sparaliżowanemu irracjonalnym lękiem przed utratą swej władzy. Radość spotkania z Przychodzącym stanie się udziałem pokornych, szukających wytrwale i z nadzieją. Także dzisiaj.
ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)
Aż trzykrotnie w krótkim okresie Narodzenia Pańskiego słyszymy w liturgii Prolog Ewangelii św. Jana. „Hymn o Słowie-Logosie” staje się dominantą świątecznego czasu, zapraszając słuchaczy do – niełatwej bynajmniej – wędrówki w głąb tajemnicy Boga. Choć „Hymn o Słowie” otwiera Janową Ewangelię, to jednak – gdy chodzi o teologiczną refleksję autora – jest on w rzeczywistości jej ostatnim akordem. Zwieńczeniem przesłania ewangelisty, który – ukazując w swym dziele wielkie dialogi, toczące się między religijną elitą Izraela, a Jezusem – szuka odpowiedzi na fundamentalne pytania stawiane Nauczycielowi z Nazaretu: „Kim jesteś? – Skąd przychodzisz? – Dokąd idziesz?” Jezus daje na nie odpowiedzi. Ukazuje siebie jako wysłannika Ojca, który „od Boga wyszedł i do Boga idzie”, „wstępując tam, gdzie był przedtem”. Ojciec „otoczy Go chwałą”, którą Syn miał u Niego „zanim świat powstał”. W Ewangelii Jana, Jezus, wywyższony na krzyżu, zmartwychwstały i wstępujący do nieba, objawia skąd przychodzi. Koniec odsyła nas do początku. Prolog Janowej Ewangelii jest ostatnią wypowiedzią Nowego Testamentu o Chrystusie, nazwanym tu „Logosem-Słowem”.
„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga”. Ten tekst to ostateczny owoc długiej refleksji, o pochodzeniu Jezusa. Mamy cofnąć się w Bogu aż do absolutnego początku Tego, który – sam będąc Bogiem – jest jednocześnie „u Boga” (zwrócony ku Bogu). „Wszystko przez Nie (Słowo) się stało (…), co istnieje. W Nim było życie, a życie było światłem ludzi.” Słowo jest Stwórcą. Daje ludziom życie. Staje się ich światłem. Wierzyć w Nie – to uznać Je za światło swego życia. Zaproszenie to wyraźnie rozbrzmiewa w Prologu.
„A Słowo stało się ciałem i zamieszkało (dosłownie: rozbiło namiot) wśród nas. I widzieliśmy Jego chwałę.” W tych słowach ukazana jest cała paradoksalna niezwykłość Boga. „Słowo, które stało się ciałem”, łączy dwa niezwykle odległe od siebie światy: niepojętą wielkość Boga i bolesną kruchość człowieka. Rzecz nie do pomyślenia, nie do wyobrażenia, nie do pojęcia. „Stało się”. W tej prostej formule realizuje się tajemnica Wcielenia – źródło niekończącej się refleksji o Chrystusie – Bogu i Człowieku. Prolog Janowej Ewangelii wciąż fascynuje.
ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)
W Niedzielę Świętej Rodziny słyszymy w liturgii wezwanie do naśladowania Rodziny z Nazaretu. Nie jest to łatwe zadanie. Ktoś powie, że wręcz niemożliwe. Można bowiem zapytać: „Jak naśladować rodzinę, w której – wyraźmy tę prawdę w prostych słowach – Dziecko poczęte jest bez udziału ziemskiego ojca, dzięki interwencji Ducha Świętego, jest Synem Boga, a rodzi je Matka-Dziewica i to niemająca najmniejszego nawet grzechu?” Czy jest na świecie druga rodzina, żyjąca w sytuacji, choć nieco zbliżonej do tej? Czy więc naśladowanie Rodziny z Nazaretu przez jakąkolwiek współczesną rodzinę jest w ogóle możliwe?
A może należałoby raczej zapytać – w czym możemy ją naśladować (gdy wiemy już w czym z pewnością nie będziemy mogli)? Spójrzmy na scenę z dzisiejszej Ewangelii. Widzimy dwoje młodych małżonków, wchodzących do świątyni ze swoim nowonarodzonym niemowlęciem. To Jerozolima. Świątynia Pana. Czterdzieści dni wcześniej, w nieodległym Betlejem, kobieta urodziła syna. Nie wiemy, czy małżonkowie zostali przez ten czas w Betlejem, mieszkając w wynajętej kwaterze, czy też powrócili do rodzinnego Nazaretu (ok. 120 km), by po czterdziestu dniach znów przejść tę drogę i znaleźć się w Jerozolimie. Bez wątpienia, najistotniejsze było dla nich pełnienie woli Boga. Mieli świadomość, że to, co dzieje się w ich życiu, jest Jego dziełem. Jemu pragnęli oddawać chwałę i Jemu chcieli być posłuszni. To dlatego – choć przecież mogliby szukać „okoliczności usprawiedliwiających” – idą do świątyni, by spełnić religijny rytuał przewidziany przez Torę. Składają ofiarę ubogich – na tzw. „oczyszczenie matki” po narodzinach dziecka – i „stawiają przy Panu” nowonarodzonego Syna, nawiązując do obowiązku „wykupu” każdego pierworodnego, który zawsze „należy do Pana”. Przez te proste, uświęcone tradycją gesty, powierzają swoje życie i życie swego Syna (z całą tajemnicą, którą w sobie kryje) Wszechmocnemu Bogu.
Dzięki temu, że znaleźli się w świątyni, mogli usłyszeć słowa proroctwa, ukazujące misję ich Dziecka. To potwierdzenie zbawczego planu Boga. „Moje oczy ujrzały Twoje zbawienie (…), światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela” – wysławia Boga Symeon, trzymając na rękach małego Jezusa. W jego tajemniczych słowach brzmi też zapowiedź dramatycznych wydarzeń czekających Nowonarodzonego. Są one jednak częścią spełniającego się właśnie zbawczego planu Boga.
To zaledwie epizod z zapisanych na kartach Ewangelii wydarzeń z życia Rodziny z Nazaretu. We wszystkich jednak, nawet w tych naznaczonych lękiem i niepewnością, widzimy tę samą ufność wobec Boga. Jako nowożeńcy, zaskoczeni Bożym wezwaniem, niepojętym dla nich; jako młodzi małżonkowie, szukający w niesprzyjających okolicznościach miejsca na zbliżające się narodziny Dziecka; jako uchodźcy, ratujący życie Nowonarodzonego, zmuszeni do opuszczenia swojej rodzinnej ziemi; jako rodzice, przeżywający trudne dla siebie chwile związane z życiowymi planami dorastającego Syna (trzydniowe „zgubienie się” w Jerozolimie dwunastoletniego Jezusa musiało być dla nich traumatycznym przeżyciem)… Czy, choć – jako Święta Rodzina – tak cudownie niezwykli, nie uczą nas wiary i prawdziwej mądrości w przeżywaniu zupełnie „zwykłych” wydarzeń życia? W ufności wobec kochającego Boga.
ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)
Dysonans
Ta historia, opowiedziana w drugi dzień pogodnych i radosnych świąt, brzmi jak zgrzyt żelaza po szkle. Ze spokojem płynącym z betlejemskiego żłóbka kontrastuje – jak nieoczekiwany dysonans – opis egzekucji człowieka, masakrowanego rzucanymi przez rozwścieczony tłum kamieniami. Dlaczego świąteczna liturgia każe nam się mierzyć z tą szokującą relacją?
Szczepan
Był jednym z Siedmiu. Zostali wybrani przez apostołów z powodu niesnasek we wspólnocie jerozolimskiego Kościoła. W pierwszej gminie chrześcijańskiej w Jerozolimie przeważali Hebrajczycy. Było w niej także niemało zhellenizowanych Żydów, albo Greków – prozelitów, przybyłych z diaspory. Ci, w odróżnieniu od Hebrajczyków, nie porozumiewali się językiem aramejskim, lecz mówili po grecku. Ze względu na język i swoje zwyczaje tworzyli odrębna grupę, często marginalizowaną przez rdzennych mieszkańców Judei. Tak było i tym razem, gdy helleniści zbuntowali się, zarzucając Hebrajczykom, że zaniedbują ich wdowy przy rozdzielaniu wsparcia pochodzącego ze składek wiernych. Wtedy apostołowie wybrali Siedmiu. Mieli zatroszczyć się o sprawiedliwy rozdział zapomóg wśród najbiedniejszych ze wspólnoty.
Męczennik
Nie był pracownikiem „działu charytatywnego” gminy jerozolimskiej. Był chrześcijaninem, który głosił Zmartwychwstałego Chrystusa i świadczył o miłości czynem. „Pełen łaski i mocy czynił cuda i znaki wielkie wśród ludu” – tak działanie Szczepana relacjonuje Łukasz w Dziejach Apostolskich. Nauczał zapewne w synagogach jerozolimskich, skupiających hellenistów z różnych części imperium rzymskiego. Ewangelia, którą głosił, budziła sprzeciw i opór. Szczepan w sfingowanym procesie zostaje oskarżony przez fałszywych świadków, zeznających, że jest bluźniercą i heretykiem. Został skazany na śmierć. Wywleczono go za bramę miejską i ukamieniowano. Umierał jak Jezus. Fałszywie oskarżony, skazany za bluźnierstwo, w ostatnich słowach przed śmiercią zanoszący do Boga modlitwę, w której wybacza swoim mordercom.
Sens
To nie przypadek, że liturgia drugiego dnia Świąt prowadzi nas od betlejemskiego żłóbka na zbroczone krwią męczennika przedmieścia Jerozolimy. Taka (szokująca dość, przyznajmy) jest logika Tajemnicy, którą celebrujemy w te święte dni. Przekonująco ukazuje to zwłaszcza ikonograficzna tradycja Wschodu. Ikony Narodzenia Pańskiego mówią w swej symbolice nie tylko o narodzeniu Dziecięcia. Głoszą również śmierć tego, który się narodził. Kamienny żłób jest niczym sarkofag. Pieluszki, w które owinięte jest Niemowlę, przypominają pogrzebowe całuny. Czerń betlejemskiej groty przywodzi na myśl otchłań grzechu i śmierci. Wśród śpiewu aniołów, pokłonów pasterzy i hołdu magów Nowonarodzony zaczyna swą drogę na krzyż, aby zbawić świat. Śmierć pierwszego męczennika i objawiona w niej miłość ogarniająca nawet wrogów, nie pozwala nam o tym zapomnieć.
ks. Grzegorz Michalczyk (za aleteia.pl)